niedziela, 30 marca 2014

JEDEN

Kilka miesięcy wcześniej

Długonoga blondynka pewnym siebie krokiem przemierzała kolejne uliczki Walsingham, nie potrafiąc oprzeć się wrażeniu, że to będzie jeden z gorszych poranków, jakie sobie zafundowała. Zaczynała żałować, że opuściła mieszkanie tak szybko, upierając się, że na miejsce dotrze prędzej odpuszczając sobie komunikację miejską. Siedmiocentymetrowe obcasy nie należały do najwyższych w jej kolekcji, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nagle stały się najmniej wygodne. Potykała się o każdą nierówność chodnika, mocno zaciskając dłoń na pasku torby przewieszonej przez ramię. Była tutaj nowa, świeżo po studiach przeniosła się do nadmorskiego miasteczka, chcąc spróbować czegoś innego, świeżego. Mając dość Oxfordu postanowiła na samodzielne życie z dala od rodziny. Elise Shirley nie miała tutaj znajomych, nie interesowały jej przyjaźnie, i chociaż rozmowa o pracę w kasynie powinna przebiec pomyślnie, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jako doradca prawny w takim miejscu będzie miała ręce pełne roboty. Dziewczyna nie miała pewności, że podoła takiemu obciążeniu i już chciała poddać się na starcie, chociaż nie otrzymała jeszcze posady. Była nieco podejrzliwie nastawiona do entuzjastycznej odpowiedzi na jej e-mail. Nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak — przecież nikt normalny nie zatrudnia dziewczyny świeżo po studiach na takim stanowisku. Nie miała jednak zamiaru zaglądać w zęby darowanemu koniowi. Miała ogromną szansę, miała też potencjał i świetne rekomendacje po przebytych, w trakcie nauki, praktykach.
— Nie tego nauczył cię ojciec, panno Shirley — mruknęła do siebie, zerkając na zegarek na lewym nadgarstku. Miała jeszcze sporo czasu, niepotrzebnie pędziła na złamanie karku. Przebyła już ponad połowę drogi od mieszkania do miejsca pracy, mogła pozwolić sobie na zwolnienie kroku i napawanie się pięknymi widokami. Szła chodnikiem przy głównej ulicy znajdującej się na sporym wzniesieniu. Przed nią, na horyzoncie, majaczyło się morze. Rześkość ciągnącą od plaży czuła aż tutaj, jednak nie była w stanie dosłyszeć kojącego szumu fal. Uśmiechnęła się, dodając sobie tym sił na przetrwanie tego dnia.



Przypominając sobie wskazówki z e-maila dobrnęła do tylnych drzwi ogromnego budynku, który znacząco wyróżniał się na tle architektury Walsingham. Masywny i wysoki kolos zajmował sporo miejsca, które niegdyś było kolorowym targowiskiem. Elise nawet nie zastanawiała się nad tym, jakie straty ponieśli bazarowicze i okoliczni mieszkańcy. Po prostu nacisnęła dzwonek i po chwili usłyszała męski głos oznajmiający, że zaraz ktoś do niej przyjdzie.
Odgarnęła blond włosy z twarzy. Tutaj, bliżej morza, wiatr był znacznie silniejszy i powinna zapamiętać ten fakt skoro chciała wyglądać perfekcyjnie każdego dnia. Z uśmiechem na twarzy rozglądała się po szarym podwórzu. Do jej nozdrzy docierał nieprzyjemny zapach, prawdopodobnie dochodzący z kilku kubłów na śmieci, które stały przy wysokim płocie. Odkaszlnęła, kiedy wraz z kolejnym podmuchem, smród stał się intensywniejszy. Przyłożyła rękaw marynarki do nosa i pokręciła lekko głową, widząc siebie doradzającą inne miejsce na kubły przyszłemu szefostwu. Była nastawiona niezwykle pozytywnie, jakby w ogóle nie brała pod uwagę odmowy.
— Panna Shirley! — W drzwiach, które otworzyły się bezgłośnie, stanął niezbyt wysoki mężczyzna, który sięgał jej teraz do ramienia. Elegancka koszula z jasnym kołnierzykiem opinała udywatniony brzuch, a Elise z przestrachem spojrzała na guziki, które wyglądały tak, jakby lada chwila miały wystrzelić i wybić oko. Odsunęła rękę od twarzy, uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła wyciągniętą dłoń mężczyzny, cofając ją po chwili niemal z obrzydzeniem. Niezauważalnie wytarła ją o materiał spódnicy opinający biodro.
— Przepraszam za niedogodności, panno Shirley, ale chociaż mam sporą władzę, wiatrem nie mogę sterować. Jak się panienka domyśla, jestem Fitz i to ja odpowiadałem na pani e-maile. Muszę przyznać, że pani CV było doprawdy imponujące. Dyplom z Oxfordu? — mówił bardzo grzecznie, z obcym akcentem, którego nie umiała umiejscowić na mapie Europy. Posługiwał się poprawną, płynną angielszczyzną, dlatego mogła sądzić, że pochodzi ze Stanów Zjednoczonych.
W odpowiedzi odmruknęła ciche „yhm”, nie próbując wdawać się w dyskusję. Idąc za mężczyzną, przestała rozmyślać na temat jego pochodzenia, kiedy ten wprowadził ją do pozbawionego okien, sporego gabinetu. Dopiero teraz zdołała sobie uświadomić, że tuż po wejściu do budynku, schodzili po schodach. Wciąż zafrapowana smrodem na tyłu podwórza i wciąż nie mogąca pozbyć się uczucia, które towarzyszyło w momencie, kiedy grubas ściskał jej dłoń. Skrzywiła się, jednak szybko przywołała na twarz promienny uśmiech, pozwalając na to, aby Fitz zamknął za nią drzwi.
Pomieszczenie było duże, jednak czuła się przytłoczona. Zakładała, że zasługę w tym mają pomalowane na intensywną czerwień ściany, które u dołu wyłożone były szeroką, jeszcze ciemniejszą tapetą, sięgającą mniej więcej jednej czwartej wysokości. Ku jej zdziwieniu pokój był skromnie urządzony. Czarna kanapa, okrągły stolik na jednej nodze i kilka krzeseł. Pod ścianą, którą zdobił duży obraz przedstawiający targowisko, które niegdyś się tutaj znajdowało, stało ciężkie biurko i wygodny, obrotowy fotel. Kilka regałów i oszklony barek, zastawiony mnóstwem butelek.
„Mają tupet”, pomyślała ironicznie i usiadła na sofie, nie rezygnując z uśmiechu. Jeśli był to gabinet osoby zarządzającej tym miejscem, to na pewno nie był przystosowany do pracy. Nie zauważyła komputera, a przeglądanie papierów było utrudnione mdłym światłem rzucanym przed kilka kinkietów.
— Napije się pani, panno Shirley? — Fitz podszedł do barku i wyciągnął butelkę whisky. Shirley nie miała obeznania w alkoholach, ale niepewnie zerknęła na tarczę zegarka noszonego na nadgarstku i spojrzała na niego zaskoczona.
— Jest stosunkowo wcześnie… — odpowiedziała niepewnie. Chociaż Fitz nie był postawny, a ciemne włosy przeplatane były pasmami siwizny lub połaciami łysiny, miał w sobie coś, co zabraniało mu się sprzeciwiać. Może to atmosfera tego miejsca tak na nią wpłynęła i po prostu sobie coś ubzdurała.
— Mogę zaproponować pani kawę, herbatę, szklankę soku. Proszę się nie krępować. Przyznaję, że posadę u nas ma pani jak w banku. Szukamy młodych, ambitnych ludzi, ale nie ukrywam, że czeka nas długa rozmowa.
Uśmiechnął się, ale nie zauważyła w jego uśmiechu ani odrobiny radości.
— Herbata z mlekiem będzie idealna — odparła dystyngowanie, zakładając nogę na nogę.



Niewiele brakowało a parsknęłaby śmiechem. Z każdym kolejnym łykiem herbaty, czuła się coraz swobodniej. Nie sądziła, że herbata sprowadzana prywatnie z… jakiejś tam prowincji Indii, będzie tak dobra. Elise nie kryła się z tym, że Fitz, który początkowo wywarł niezbyt dobre wrażenie, jest całkiem miłym rozmówcą. Nie potrafiła też odgonić uczucia senności. Winą obarczała słabe oświetlenie i prawdopodobnie nie działającą wentylację. Pociły jej się dłonie, więc co chwilę sunęła nimi po udach, poprawiając również materiał spódniczki. Mrugała chyba nazbyt intensywnie, tłumiąc ziewnięcia. Nawet nie zwróciła uwagi na to, kiedy Fitz przestał mówić. Było jej tak dobrze, tak błogo, tak…

■ ■ ■

Andy Browning przyzwyczajał się do braku wielkomiejskiego szumu i chociaż początkowo wszędobylska cisza była dla niego utrapieniem, teraz mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że lubi niezakłócany niczym spokój. Budził się każdego ranka, spoglądał na twarz śpiącej żony i nie czekał, aż kobieta wstanie i zrobi kawę, jak to bywało w stolicy. Pierwsze kroki zawsze kierował do kuchni z wyjściem na spory taras. W londyńskim mieszkaniu nie mogli pozwolić sobie na taki luksus, a niewielki balkon na trzecim piętrze kamienicy usłany był petami, które niedbale zrzucał na wyłożoną kafelkami posadzkę, a gołębie i inne miejskie ptactwo lubiło również ozdobić ich jedyne „podwórko”, gdzie w długich doniczkach Diane zwykła pielęgnować kolorowe kwiaty o niezwykle duszącym zapachu. Teraz kobieta dnie spędzała na dbaniu o niewielki, ale kolorowy ogród. Lubił przyglądać się temu, jak pod wieczór krząta się wśród grządek i skalników, w spracowanej dłoni dzierżąc ciężką konewkę. Najmłodsze z ich dzieci, sześcioletni Arthur zwykle plątał się przy nogach matki, nieraz złośliwie wprowadzając owczarka niemieckiego w rośliny. Browning dałby wiele, żeby jego życie wyglądało tak od początku. Sielanka, o którą walczyli i która w pierwszych latach ich małżeństwa była spychana na drugi plan, bo przecież mieli siebie, przyszła za późno. Żadne z nich zdawało się nie zauważać, że z namiętnej miłości, jaka ich łączyła, nie pozostało zbyt wiele. Diane czasami posyłała mu przewlekłe, tęskne i jednocześnie smutne spojrzenia, a on reagował na nie pokrzepiającym uśmiechem, decydując się na drobne pocałunki w czoło, jakby po kilkunastu latach bycia razem, miał zamiar traktować ją jak siostrę.
Słońce wdzierało się przez niedbale zasunięte zasłony, pies wbiegł do ich sypialni, chłodnym nosem muskając dłoń mężczyzny. Wpatrując się w sufit, Andy zawędrował myślami zbyt daleko, aby dostrzec lub chociażby poczuć na sobie spojrzenie żony.
— Dzień dobry.
Odwrócił głowę w jej stronę, posyłając blady, pokrzepiający uśmiech, nie mógł zdobyć się na inny, bardziej czuły gest. Nie był nawet w stanie odpowiedzieć, uniósł się na łokciach i potaknął głową, powoli podnosząc się do pozycji siedzącej.
— Jak się spało? — spytała cicho.
Diane nigdy nie potrafiła odpuścić. Kobieta musiała zrezygnować ze studiów i pięcia się po wymarzonej karierze prawnika na rzecz prowadzenia domu i wychowywania dzieci. Nigdy się nie skarżyła i jak jeszcze w Londynie tęsknie spoglądała na gmachy sądów i mijane kancelarie, tutaj w Walsingham zdawała się być spokojniejsza, jakby w końcu znalazła się w długo poszukiwanym miejscu. Uśmiech coraz częściej gościł na jej opalonej wiosennym słońcem twarzy. Andrew lubił ten widok i chociaż nie potrafił głośno wyrazić zachwytu, dzielnie znosił te wszystkie poranne uprzejmości.
— Całkiem nieźle. Tutejsze powietrze mi służy.
— To pewnie przez bliskość morza.
Teraz obydwoje siedzieli na brzegu łóżka, każde po swojej stronie, leniwie się przeciągając i wygładzając poduszki.
— Na pewno masz rację — odpowiedział spokojnie, zerknął przez ramię na szczupłe, ale lekko przygarbione plecy kobiety i dopiero teraz pozwolił sobie na odrobinę uśmiechu. — Zaparzę kawę.
— Wszystkiego najlepszego, Andy. — Stała przy oknie, sięgając do obitego miękkim materiałem fotela, aby po chwili zarzucić na ramiona bezkształtny szlafrok. Przyglądał się uważnie swojej żonie, nawet nie pamiętając w momentu, w którym przestała podkreślać to, co kobiece. Włosy nadal miała piękne, ciemne, błyszczące i długie, ale w ciągu dnia spinała je w niedbałe kucyki. Nie dbała o to, aby ładnie wyglądać, będąc matką trójki dzieci zwracała uwagę na wygodę i komfort. Nie pamiętał nawet dnia, kiedy ostatni raz się kochali. Może powinien znowu zacząć ją doceniać. Zasługiwała na to, dopiero przekroczyła czterdziestkę, a wyglądała jak bliska pięćdziesiątki, zmęczona życiem kobieta.
Podszedł do niej, odległość ich dzielącą pokonując w kilku długich krokach. Przy jego niemal dwumetrowym wzroście, zawsze wydawała się krucha i drobna. Objął ją jedną ręką w pasie, pochylając się i ustami muskając czubek jej głowy. W dalszym ciągu używała lawendowego szamponu. Nie mógł się nie uśmiechnąć, chowając twarz w gęstych włosach miłości swojego życia. Musiał sobie tylko przypomnieć, jak ją znowu kochać.

■ ■ ■

Rozciągające się za Walsingham wzgórza porośnięte lasami przyciągały młodych ludzi, szukali oni tam schronienia. Marzyciele często schodzili z utartych ścieżek i wracali do domu z natchnieniem potrzebnym do stworzenia czegoś pięknego. Oni byli niegroźni, nie sprawiali problemów, a jedyną ich wadą było włóczenie się po głównej szosie, przy której brakowało sztucznego oświetlenia. Katherine pracując jeszcze w drogówce często miała do czynienia z drugą grupą; grupką imprezowiczów, którzy zaśmiecali lasy, wzniecali ogniska, jakich potem nie mogli kontrolować. Nieczęsto, ale jednak, znajdywali tam też samobójców. Zwłaszcza wiosną, kiedy to stany depresyjne wśród mieszkańców Walsingham sięgały zenitu. Podobnie jak teraz, gdy zostali wezwani do miejsca zdarzenia, a ona siedziała obok nowego przełożonego, mając nadzieję, że nie będzie to kolejny nastolatek, który targnął się na swoje życie. Chciała przeżyć coś, czego nigdy nie zapomni.
— Komisarzu Browning… — zaczęła cicho, w momencie kiedy rosły mężczyzna zmieniał akurat biegi. Nie wiedziała, jak to robił, ale wystarczyło, że nią spojrzał, a już wiedziała, w którym miejscu popełniła błąd. — Andy — odchrząknęła, uśmiechając się niepewnie.
Nie mogła przyzwyczaić się do tego, że do szefa zwraca się po imieniu. Już chyba wolałaby wołać na niego Andrew, skoro musiała, ale ten wzbraniał się przed tym nogami i rękami.
— Myślisz, że to będzie to, Andy? Najlepszy prezent urodzinowy? Morderstwo, jakiś psychopatyczny, seryjny zabójca? — spytała, nie mogąc jednak się nie zarumienić, kiedy komisarz roześmiał się cicho, skręcając w leśną drogę, prowadzącą do polany, gdzie znaleziono denata.
— Cole, najlepszy prezent urodzinowy zapewniliście mi dzisiaj rano… — odparł, parkując za kilkoma samochodami, które były już na miejscu. — Ramirez wyskakujący z tortu w satynowej bieliźnie to widok, którego nie zapomnę do końca życia. A teraz, Katie, wyskakuj i popytaj, czy zadzwonili po Walsh.
— Walsh? — Młoda kobieta otworzyła już drzwi, jednak nie zdążyła wysiąść, spoglądając na przełożonego. Nie lubiła lasów, może dlatego zwlekała, ale ilekroć snuła się sama po lesie, miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje i na nią czyha. Nie brak jej było wyobraźni, ale często przeradzało się to w dziwne manie prześladowcze. Oprócz nieco infantylnego podejścia do życia, wyróżniał ją też intensywnie rudy kolor włosów. Przypięto jej łatkę „nowej”, a do tego nie sposób było ukryć się przed wścibskimi spojrzeniami pozostałych.
— Lekarz sądowy. Josephine Walsh. Stwierdzi, czy to było samobójstwo, czy…
— Psychopatyczny zabójca! — Katherine wyszczerzyła ząbki w uśmiechu, klasnęła w dłonie i wyskoczyła z nieoznakowanego mondeo, zostawiając komisarza samego.



Nie lubił urodzin, jego najbliżsi potrafili to zrozumieć. Żona ograniczyła się do krótkich życzeń, dzieciaki wręczyły mu drobne upominki w czasie śniadania i zdawały się nie być zbytnio przejęte tym, że ich ojciec zbliża się do pięćdziesiątki. Każdego roku było mu bliżej i nie mógł pozbyć się wrażenia, że lada dzień będzie spacerował z balkonikiem.
Ludzie z jego ekipy nie dostrzegali awersji do tego dnia — pracował z nimi krótko i przyzwyczajeni do dość luźnego podejścia poprzedniego komisarza, nie stronili od dowcipów. Ktoś wyciągnął z dokumentów datę urodzin Browninga, a wchodząc do biura został powitany radosnym okrzykiem i półnagim Ramirezem. Nie mógł nie uśmiechnąć się na wspomnienie roznegliżowanego współpracownika, który — jak sądził — przegrał zakład z pozostałymi i musiał się zbłaźnić. Współpracował z tymi ludźmi od sześciu miesięcy, jedynie Cole dotarła do nich dwa tygodnie temu. Przejęła jego stanowisko bycia „nowym” w składzie, radziła sobie całkiem nieźle, ale zupełnie nie pasowała do stereotypowego obrazu gliny-marudy. Tryskała energią i optymizmem, każdą złą sytuację zamieniając na dobrą. Miała w sobie coś, co sprawiało, że wszyscy ją lubili.
Wysiadł z samochodu i odmachał rudowłosej kobiecie, która krzątała się teraz wśród funkcjonariuszy innych służb. Dostrzegł spojrzeniem też lekarkę, specyficzną istotę, pochylającą się i prostującą, obchodzącą leżące na ściółce zwłoki.
— Mężczyzna, na oko nieco ponad dwadzieścia lat. Żadnych dokumentów, po umiejscowieniu plam opadowych mogę stwierdzić, że nie żyje od ponad dwunastu godzin. Żadnej ingerencji drugiego człowieka, nie licząc dość niestarannego odcięcia sznura. Wisiał na tamtej gałęzi. — Szczupłą dłonią ubraną w białą rękawiczkę, wskazała na konkretne miejsce, w ten sposób witając Browninga, który wsunął ręce do kieszeni i potaknął w odpowiedzi głową.
Walsh wśród policjantów uchodziła za kogoś nienormalnego. Cieszyła ją praca z trupami, a żywych ludzi omijała szerokim łukiem. Nie lubiła być wzywana na miejsce zdarzenia, kręciło się tam zbyt wielu zainteresowanych. Nie była stworzona do publicznych wystąpień, dlatego informowała najważniejszych ludzi o najważniejszych kwestiach i na tym poprzestawała.
— Ale ktoś odciął ten sznur. To nie mogło być samobójstwo… — Katie mamrocząc pod nosem, zwróciła na siebie uwagę medyczki sądowej, ale przed komentarzem powstrzymał ją Browning, unosząc dłoń.
— Cole, zaproś naszych techników. Niech poszukają śladów w promieniu kilometra. My musimy poszukać ostatnio zaginiętych, dowiedzieć się, czy pochodził stąd… Zadzwoń do Ramireza, jeśli już się ubrał, niech przeszuka bazę.
Katie skinęła głową i wybierając numer do kolegi z pracy, ruszyła w kierunku samochodu szefa, który nadal stał przy Josephine Walsh, kobiecie o nieco pociągłej, ale ładnej twarzy, nienaruszonej piętnem czasu. Ciasno upięte, przylizane na czubku, ciemne włosy, wyglądały jakby dzisiaj odwiedziła fryzjera, żeby ułożyć elegancką fryzurę. Ściągnęła lateksowe rękawiczki, ukazuje blade, delikatne dłonie. Browning nie mógł się nadziwić, jak ktoś tak subtelny, mógł grzebać w trupach.
— To w stu procentach samobójca, Andy… — westchnęła, odwracając się, aby spojrzeć na młodą funkcjonariuszkę.
— Wiem.
— Zatem naucz swoje dzieci, że mojej opinii się nie kwestionuje. Sekcja będzie jutro. Do zobaczenia — rzuciła na odchodnym, opuszczając miejsce zdarzenia.
— Tak jest, proszę pani! — krzyknął za nią, skazując się na niezbyt pochlebne spojrzenie i puścił jej oczko. Uwierzył w to, że nic nie było w stanie zepsuć mu dzisiejszego dnia. Miał też nadzieję, że każdy następny będzie wyglądał tak samo.

11 komentarzy:

  1. Prolog był krótki i... przyjemny, jeśli można to tak nazwać, biorąc pod uwagę fakt, co się w nim działo. Nie wiem, czy Ci to kiedyś pisałam, to napiszę teraz, że masz naprawdę lekki styl i szybko się czyta, jeśli ktoś nie jest mną i nie włącza przy okazji detektora błędów. Ale je już znasz, więc się nie będę rozdrabniać. :D
    Pierwszy rozdział na pewno zwolnił tempo do minimum i był taki... taki poprawny, no, nie mam innego słowa. Zarzuciłaś naprawdę podstawowymi informacjami, dzięki czemu można było sobie wyobrazić bohaterów opowiadania i przyswoić sobie ich nazwiska bez akcji pędzącej jak człowiek goniony przez psa w ciemnym lesie.
    Już na samym początku mnie zirytowałaś, bo sytuacja z długonogą blondynką Elise lezącą w podejrzane, cuchnące miejsce i przyjmującą herbatę od jakiegoś oblecha była jak żywcem wyciągnięta ze słabego horroru! Mam wrażenie jednak, że musiałaś tak zrobić, więc się nie czepiam, ale trochę to mimo wszystko oklepane. Trochę.
    Lubię Andy'ego. Tak. Przypomina mi trochę spokojnego pana w średnim wieku, wypada tak naturalnie i jak na razie robi dobre wrażenie, chociaż wydawał się być taki chłodny w stosunku do swojej żony, mimo że wyjaśniłaś trochę, co między nimi jest. Zrobiło mi się jej trochę szkoda.
    Roznegliżowany Ramirez wyskakujący z tortu był najlepszą częścią rozdziału i się roześmiałam nawet. :D O Katherine zbyt dużo na razie powiedzieć nie mogę, tyle tylko że jest sympatyczna, ale to dopiero pierwszy rozdział, także jak na razie to chyba dobrze.
    A ta cała Walsh mocno mi się kojarzy z irytującą pewną panią antropolog i już jej nie lubię, przepraszam. :<
    Że tak pojadę onetem: czekam na nexta, muahaha. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie minie trochę czasu, zanim spamiętam imiona wszystkich bohaterów, ale już coś niecoś pamiętam... Bardzo fajny rozdział. I wręcz to doskonale, że nie będziesz od razu lecieć z akcją, a dasz nam poznać wszystkie postacie i wprowadzisz nas w ich życie. Mam wrażenie, że o wiele lepiej się czujesz w kryminale niż w fantastyce, czyta się tak lekko, że chyba zdania same wypływały Ci spod palców, co? Elise Shirley... miła, miastowa, nieco arogancka dziewczyna. Lubię ją. Nie wiem, jaki będzie jej wkład w opowiadanie, ale oby nie skończyła jako ofiara. Ten Fitz, niby taki przyjazny, musiał ją napoić jakimś specyfikiem, bo dziewczyna niemal zasnęła. Urwałaś w świetnym momencie. Teraz można się jedynie domyślać, co się stało. I przez to wezwanie w lesie myślałam, iż trupem okaże się ona. Państwo Browning - Andy oraz Diane, z pewnością mają co ratować. No i oboje się kochają, po prostu wygasła namiętność... Diane jest taka delikatna i bezbronna, Andy wielki jak dąb i dość poważny, lecz zabawny. Nakreśliłaś pięknie ich związek oraz relacje Andy'ego ze współpracownikami. Ta ruda trzpiotka przypadła mi do gustu. Podobnie jak scena w lesie i Ramirez wyskakujący z tortu... Już uwielbiam Operację Ghul. I w ogóle kocham, gdy ktoś potrafi nawet w niedługim tekście zawrzeć tyle treści. Co z tego, że niektórzy produkują posty po parę tysięcy słów, a przekazu w tym mało. Kochana - pisz tu jak najczęściej, bo to najlepsze Twoje dzieło. Całuję ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla ułatwienia zrobię zakładkę z imionami i nazwiskami bohaterów, dlatego na pewno szybko połapiesz się w tym, kto jest kim.
      Muszę przyznać, że na Twojej opinii bardzo mi zależy, bo jakby nie było ─ od dłuższego czasu śledzisz moją pisaninę i wiesz, co się zmieniło, a co mogłabym zmienić.
      Będę pisać tak często, jak tylko dam radę. :)

      Usuń
  3. O rany, jak ja dawno nie czytałam żadnego opowiadania poza tymi widocznymi na grupowcach i powiem Ci tak na wstępie, że jest to bardzo miła odmiana :)
    Cóż mogę powiedzieć, czytało się bardzo przyjemnie i bez wątpienia mi się podobało. Zgadzam się z moimi poprzednikami co do tego, że to nawet lepiej, że zdecydowałaś się na taki spokojny początek i nie zakopałaś nas, czytelników, pod tonami wartkiej akcji, w której bez podstawowych informacji łatwo moglibyśmy się pogubić. Tak, naprawdę bardzo się cieszę, że mam czas na poznanie bohaterów i że nie będą mi się oni mylić w natłoku zdarzeń.
    Pisałam Ci już, że notkę o opowiadaniu czytało mi się jak streszczenia widoczne na tylnych okładkach książek, a teraz mogę napisać, że prolog i ten pierwszy rozdział są dla mnie jak początek ciekawie zapowiadającego się kryminału, choć tych w moim życiu przeczytałam niewiele^^ I uwielbiam, kiedy bohatera można poznać nie tylko od strony zawodowej, ale też tej prywatnej, tak jak to robisz w przypadku Andy'ego. I lubię zauważać, jak inaczej bohater zachowuje się w pracy, jak w domu i jak te pozornie różne zachowania wiele łączy.
    Nie pozostaje mi teraz nic innego, jak czekać na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jednak przeczytałaś! Cieszę się niezmiernie i cieszę się również z tego, że nie uciekłaś stąd z krzykiem. Mam plan przedstawiać Andy'ego głównie przez życie prywatne, które przecież znacząco wpływa na to zawodowe. Chcę pokazać, że policjanci też są ludźmi.
      Dziękuję za miłe słowa. :)

      Usuń
    2. Oczywiście, że przeczytałam! Rano, na spokojnie, kiedy to nikt mi nie przeszkadzał :) I ja, uciekać z krzykiem z powodu Twojej pisaniny? Oszalałaś?!
      O, to ja jestem ciekawa czy Andy przypomni sobie, jak kochać swoja żonę i nie masz za co dziękować, bo Ci się należą!

      Usuń
  4. Adres na początku mnie zmylił, bo ten "ghul" skojarzył mi się z Potterem, ale zaczęłam czytać i doszłam do wniosku, że i tak warto było tu zajrzeć. Przyznam bez bicia, zaczęłam od końcówki a widząc, że gotuje się kryminał, przeczytałam cały rozdział.
    Ogólnie cała historia zaczyna się całkiem "dobrze" (nie licząc tych zwłok i dziwnej reakcji Shirley na herbatę...), może nie ciekawie, bo to dopiero pierwszy rozdział, ale osobiście nie lubię, jak akcja od razu leci na łeb, na szyję. Wszystko przedstawiłaś w taki sposób, że nie musiałam wracać do poprzednich zdań z myślą "Kim, do licha, jest ten typ?". Mało bohaterów to zdecydowanie plus, bo czasem im jest ich więcej, tym częściej robi się z nich breja podobnych osobowości.
    Andy jest taki... zwykły. Od razu go polubiłam, bo nie starasz się na siłę wykreować go na superbohatera-policjanta. Trochę przypomina mi Davida Huntera z "Chemii śmierci" Becketta, więc dodatkowo nie mam powodów, aby się czepiać.
    Najbardziej chyba spodobała mi się Walsh, bo lubię takie trochę antypatyczne, twarde babki w opowiadaniach, a trudno o nie teraz w dobie Merysuj i innych beznadziei.
    Jedyne, co mi zgrzyta to to, dlaczego kazali im szukać śladów w promieniu kilometra. Okrąg o tym promieniu to ogromny teren, którego przeszukanie to wielkie wyzwanie, zwłaszcza że Walsingham nie jest dużym miastem.
    Jeszcze słówko o szablonie — cudowny!
    Nie umiem pisać komentarzy... :< Dodałam się do obserwatorów, twój blog do linków u siebie i, jeśli znajdziesz czas, zapraszam — http://macnair-story.blogspot.com/. Pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dobrze, że nie lubisz, jak akcja leci od razu na łeb, na szyję, bo tutaj na pewno tak nie będzie. Mogłabym zamknąć całą sprawę nawet w trzech rozdziałach, ale to chyba nie miałoby sensu. Chcę się nauczyć budować napięcie, chcę dojść do kulminacyjnego punktu i zakończyć opowiadanie z klasą albo przynajmniej jej namiastką.
      Dziękuję za miłe słowa i o tekście, i o szablonie. A faktycznie, ten kilometr wsadziłam tam, nawet nie obrazując sobie takiego obszaru w głowie. I akurat kazał im przeszukiwać teren poza miasteczkiem, w lesie, więc chyba wielkość Walsigham nie ma tutaj nic do rzeczy. :D
      A do Ciebie wpadnę,
      pozdrawiam. :D

      Usuń
  5. Wow! Serio, to jedyne, co na daną chwilę przychodzi mi do głowy. To, co przed chwilą przeczytałam, jest świetne. Jakbym czytała naprawdę dobrą książkę.
    Prolog świetnie wprowadził do opowiadania. Wyrwanie wydarzenia ze środka fabuły, w dodatku tak dynamicznego, sprawiło, że nie miałam ochoty odrywać się od lektury nawet na moment. Było krótko, ale cudownie.
    Rozdział zachwycił mnie jeszcze bardziej. Nawet nie chodzi tu o tajemnicze zwłoki, bardziej skupiłam się na tym, że opisałaś prawdziwych ludzi, których można od siebie od różnić i którzy są całkowicie realni. Również ich codzienność nie jest sielanką - w końcu rozpadające się małżeństwo jest dosyć przykre, choć często spotykane. Stworzyłaś postacie tak idealnie pospolite, że aż chce się czytać. Przecież takich ludzi można spotkać na ulicy. Ponadto miejsce, do którego poszła ta dziewczyna (przepraszam, ale mam słabą pamięć do imion czy nazwisk, pewnie zapamiętam je dopiero po kolejnym rozdziale) było... normalne. Znaczy obskurne i śmierdzące, ale normalne, nie stworzyłaś pałacu. I to jest świetne. A moment, w którym przerwałaś po wypiciu herbatki... Jesteś genialna! Dawno nie trafiłam na tak dobrze zapowiadający się kryminał czy cokolwiek innego.
    Kolejnym plusem Twojej twórczości jest to, że błędy, które popełniłaś, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Rzadko kiedy spotyka się tak dobrą, początkującą pisarkę.
    Mam nadzieję, że rozdział będzie już niedługo, bo wprost nie mogę się doczekać.
    Obserwuję i dodaję u mnie do polecanych.
    Pozdrawiam serdecznie,
    Ap
    czyste-serce.blogspot.com
    PS Jeśli masz ochotę, wpadnij . :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Dziękuję za tak wiele miłych słów, mam nadzieję, że nie zawiodę Cię pisząc następne rozdziały. Bardzo zależało mi na tym, aby moi bohaterowie byli ludźmi, których można spotkać na ludzi, zauważyć w tłumie, ale w gruncie rzeczy nie skupiać się na nich zbyt długo.
      Nie mogę się jednak nazwać początkującą, a tym bardziej pisarką. Jestem autorką, która od ponad siedmiu lat zaśmieca blogosferę swoją pisaniną. Jednak widzę poprawę i jestem pewna, że może być jeszcze lepiej.
      Oczywiście, w chwili wolnego czasu wpadnę do Ciebie.
      Pozdrawiam,
      dd. :)

      Usuń
  6. 1. Bohaterowie
    Mi się podobają. Jakby nie było każdy musi być inny, mieć inną osobowość i co innego "za uszami". Potrzebni są zarówno ci lubiani, jak i nielubiani oraz ta dziwna nieokreślona grupa "podejrzanych ale dobrych".

    2. Prolog był świetnym wstępem, który miał złapać czytelnika na haczyk. Teraz historia może się spokojnie rozwijać. Przyznaję, że bez prologu mogłabym tego nie przeczytać. A tak? Z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały.

    3. Dobrze piszesz. Aż miło się czyta. W dodatku język i styl są dobrze dopracowane, w przeciwieństwie do co poniektórych blogów. Chciałabym umieć tak dobrze budować napięcie.

    4. Chyba jedyne zastrzeżenia jakie mam to:
    a) "miał w sobie coś, co zabraniało mu się sprzeciwiać." - wiem co miałaś na myśli, jednak brzmi to trochę tak jakby on nie mógł się sprzeciwiać innym, nie na odwrót ;) Sama też często łapie się na tego typu błędach.

    b) "Dostrzegł spojrzeniem też lekarkę" - może lepiej byłoby "odnalazł spojrzeniem (...)"? Dostrzec spojrzeniem to trochę masło maślane ;)

    Oczywiście uwagi możesz uwzględnić albo nie. Chociaż sama uważam, że konstruktywna krytyka potrafi naprawdę pomóc w pisaniu. Sama też popełniam błędy. Jak każdy ;)

    PS. Jakbyś miała chwilę wolnego http://www.kostkapisze.blogspot.com

    Pozdrawiam
    Kostka

    OdpowiedzUsuń